I Pierwsze próby - lata 80-te - II Liceum
- sobota, 13, październik 2012 18:12
- Administrator
II Liceum.
Rok 1989-ty był czasem przełomu. W kraju wszystko szło ku lepszemu, mi osobiście też wydawało się że wszystko idzie ku lepszemu. Zaczęto dawać paszporty absolutnie wszystkim, kraje zachodnie kolejno znosiły wizy wjazdowe. Nasze państwo przestawało być więzieniem, a ja przestawałem być niewolnikiem. Skończyłem wreszcie swoją ohydną szkołę. Uwolniłem się od konieczności przesiadywania w jednym pomieszczeniu z nierogacizną (przepraszam nieliczne wyjątki...). Poszedłem do liceum. W tamtych czasach dostać się było ciężko – ale była to poniekąd konieczność. W szkołach zawodowych rządziła fala i początkujący kryminaliści. Nie miałem ochoty na dalszy pobyt wśród bydła. Musiałem dostać się do lepszej szkoły. Dostałem się. Nawet niedaleko – 20 minut „z buta”. Co więcej dostałem się do wymarzonej klasy humanistycznej. Byłem szczęśliwy. Liczyłem na pogłębienie wiadomości, dalszy rozwój zainteresowań przeszłością, na zdobycie umiejętności polonistycznych mogących wspomóc doskonalenie warsztatu.
I oczywiście znowu dostałem w łeb, tym razem znacznie mocniej i kompletnie z zaskoczenia. Polonista trochę doceniał moje wysiłki, jednak historyca zaszczuła, rusycystka nie lubiła, reszta belferstwa w mniejszym lub większym stopniu dokładała swoje. Podziwiam jedynie germanistkę – zważywszy ma moje zdolności językowe wykazała się w moim przypadku anielską cierpliwością... Opanowanie materiału kosztowało mnie masę wysiłku. Szczególnie dotyczyło to języków obcych. Słoń zdecydowanie nadepnął mi na ucho, więc angielski czy niemiecki od zawsze zlewały mi się w szum. Mózg przetwarzał to z największym trudem. Miałem trudności z wyłapaniem gdzie kończą się poszczególne słowa.
Zorientowałem się też szybko, że wpadłem w paskudną pułapkę. To nie była szkoła dla mnie. Może byłem za głupi? Może nadwrażliwy? A może tylko mi odwalało? Musiałem godzinami kuć jakieś idiotyzmy. Trudności rosły, nasilały się też konflikty z belferstwem. Optymalnym rozwiązaniem była jak mi się wydawało zmiana szkoły. To niestety nie wchodziło w grę. Klas humanistycznych w warszawskich liceach było jak na lekarstwo. Na ile się zorientowałem niemal wszystkie jako język zachodni miały głęboko przeze mnie znienawidzony angielski. W większości kładziono też znacznie większy nacisk na naukę łaciny. Musiałbym znaleźć klasę humanistyczną z niemieckim i ostro nadgonić łacinę, której także szczerze nienawidziłem. Pójście do normalnej klasy oznaczałoby konieczność nadrobienia fizyki...
Były już oczywiście pierwsze licea prywatne i społeczne zwane pieszczotliwie „przechowalniami tobołków”, „stajniami osiołków” etc. Pojawiła się alternatywa można było zapłacić i mieć święty spokój z nauką, a na zakończenie otrzymać maturę z ocenami o niebo lepszymi niż w państwówce. (przepraszam nieliczne szkoły prywatne które poważnie podchodziły do zadań edukacyjnych...) Problem w tym, że kompletnie nie było nas na nie stać. Do dziś żałuję. Siedziałbym na zadku, udawał idiotę, czytał książki pod ławką i pisał do upojenia...
Matura to tylko papierek, który miał otworzyć mi drogę dalej. Nie był wart lat wysiłku wtopionego dla jego zdobycia. Liceum było czasem straszliwie jałowym. Pisałem dużo mniej niż chciałem, czytałem też niewiele. Z pożeracza książek, którym byłem pod koniec podstawówki zmieniłem się w nieludzko umęczonego wołu roboczego, dla którego jedyną rozrywką było obejrzenie „Drużyny A” dwa lub trzy razy w tygodniu. Nauka zabierała czas, dusiła, dławiła, odbierała chęci do jakiejkolwiek aktywności.
Ale pisałem twardo nową wersję „Norweskiego Dziennika”. Robiłem to na przekór narastającemu zmęczeniu i zniechęceniu. Zaczęto wydawać po polsku wiele niedostępnych wcześniej książek. Kupowałem i starałem się czytać. Ale coś we mnie straszliwie pękło. Książki historyczne rzuciłem w ogóle w kąt. Ta dziedzina nauki totalnie mi obrzydła. Do lektury beletrystyki musiałem się zmuszać. Z przerażeniem stwierdzałem że składanie liter w słowa autentycznie mnie męczy. Wydawano kolejne niedostępne wcześniej powieści Julesa Verne – ale chyba wyrosłem...
Średnio bystrego dzieciaka szkoła powinna zaktywizować, rozwijać, podciągnąć w górę. Zamiast tego z zapałem wdeptywano mnie w błoto. O rozwijaniu zainteresowań nie było nawet mowy. Umysł zasypiał. W coraz większym stopniu żyłem do wewnątrz – marzeniami i pisaniem.
Rzeczywistość też rozczarowywała. Sądziłem że w ciągu kilku lat dogonimy zachód zarobkami i poziomem życia. Liczyłem też że rozmaici czerwoni popaprańcy poniosą zasłużoną karę. Czekałem na wielkie, transmitowane przez telewizję procesy kanalii z PZPR i SB. Czas uciekał, nie działo się nic. Zarobki nadal oscylowały w okolicach 150-200 dolarów, a hasło „Dla komuny – Norymberga” pojawiało się co najwyżej na murach. Granice otwierały się coraz szerzej, ale nie bardzo było za co pojechać.
W trzeciej klasie odrobinę odżyłem. Znalazłem sobie kogoś z kim mogłem pogadać o tym co czytam, a nawet przeczytać parę fragmentów moich wypocin. W morzu błota i przeciwności losu znalazłem malutki okruch szczęścia i zrozumienia. Potem niestety dostałem kosza, po którym nastąpił totalny reset mózgu – przez niemal rok nie pisałem wcale, prawie nic nie czytałem. Dręczyły mnie myśli samobójcze. Zasnąłem. Zmuszałem się do przejrzenia lektur szkolnych. Planowałem nawet rzucić w diabły tę budę i wyjechać pod Szczecin – gdzie powstał akurat wakat na stanowisku stajennego. Wywalanie obornika widłami i szczotkowanie obesranych końskich ogonów wydawało mi się niezwykle atrakcyjne w porównaniu z dalszym szlifowaniem zadem szkolnych ław... A może na strychu nad stajnią znalazłby się stolik i lampa by wieczorem pisać? Przemogłem się. Potrzebowałem matury a w tamtych czasach kupić ją u fałszerzy było naprawę ciężko.
Przyszła klasa maturalna. Wiosna 1993-ciego. Ostatnia prosta. Ostatnie miesiące. Czułem, że liceum mnie niszczy, degeneruje, zabija ostatnie zainteresowania, ogranicza intelektualnie, robi ze mnie kłębek nerwów. Stawałem się obojętny. W miejsce wrażliwości rozwijał się we mnie cynizm i agresja wobec otoczenia. Szkoła uczyniła mnie gorszym i musiałem zdrowo się naszarpać by z tego wyjść. Znowu uratowało mnie pisanie... Kupiłem nowy zeszyt w kratkę i wróciłem do pisania Norweskiego Dziennika. Zaciskałem zęby i usiłowałem dotrwać do końca budy jak więzień czeka na koniec wyroku... Pisałem. Od nowa. Lepiej. To w tej wersji pojawia się po raz pierwszy dziadek Maćka – Jakub Wędrowycz.
Najlepszy chyba kawałek stworzyłem w chwili, gdy należało uczyć się do matury. Ale nie żałuję - lepszych ocen i tak bym nie dostał. Liceum opuściłem jako kompletny wrak emocjonalny. „Osobowość maniakalno-neurotyczna, ostra forma zespołu dezadaptacyjnego, skrytość charakteru i impulsywność uniemożliwiają przewidzenie zachowań” – to z mojego rozpoznania psychiatrycznego sporządzonego na wniosek WKU. Ale żyłem.
Zaczęły się najdłuższe wakacje w życiu. Pełne 4 miesiące laby. Niestety brakowało, choć paru groszy by gdzieś dalej pojechać... Pojechałem w wyobraźni – przez to lato napisałem jakieś 500 stron.